wtorek, 9 sierpnia 2011

Nikt nie jest za duży by upaść.

Czy ktoś jeszcze pamięta, kiedy w 2008 o pogrążonych w pierwszej fali kryzysu instytucjach finansowych mówiło się, że są "za duże by upaść?" Ja pamiętam nawet felietonistów gromiących przeciwników różnego rodzaju pakietów antykryzysowych i twierdzących, że tacy ludzie chcą powrotu Hitlerów i Mussolinich. Państwa na całym świecie wpompowały więc w twory "za duże by upaść" biliony dolarów. Okazało się jednak, że nawet same państwa mogą upaść, że Europa może z dnia na dzień zacząć przypominać Bliski Wschód a Ameryka po raz pierwszy w historii stracić pełną wiarygodność kredytową. Teraz prawdopodobnie stoimy więc u progu jednego z największych kryzysów ekonomiczno-finansowych w historii ludzkości, kryzysu o skutkach już absolutnie nieprzewidywalnych. Doprowadziły zaś do niego podobno stabilne i zamożne, demokracje. Być może rację mieli klasycy, którzy od czasów Machiavellego twierdzili, że demokracja bez republikańskiego etosu wspólnoty i odpowiedzialności to najbezpieczniejszy system polityczny z możliwych.
Staram się przy tym wszystkim nie popadać w nastroje apokaliptyczne, ale muszę przyznać, że w obecnej sytuacji doceniam myśl biblijną. Biblia bowiem konsekwentnie przestrzegała, że tylko i wyłącznie sam Najwyższy jest zbyt wielki by upaść. Wszytko inne zaś nie tylko może ale i też w końcu upadnie.

czwartek, 21 lipca 2011

KLASYK O PIERWSZYM WIELKIM KRYZSIE FINANSOWYM:


Ludy Betyki, czy chcecie być bogate? Wyobraźcie sobie, że ja jestem bardzo bogaty i wy również: uwierzcie niezłomnie co rano, że fortuna wasza zdwoiła się wciągu nocy; wstańcie następnie z łóżka i jeśli macie wierzycieli, spłaćcie ich tym, coście sobie wyroili, i powiedzcie im, aby i oni wyroili sobie to samo.


Monteskiusz napisał te słowa w roku 1721 w związku z potężnym pan-europejskim kryzysem wywołanym przez spekulacje niejakiego Johna Lawa w roku poprzednim. Historyjka Monteskiusza opowiada o starożytnym kraju, którego mieszkańców pewien zdolny chłopiec przekonuje, że można handlować powietrzem. Cytat pochodzi z polskiego tłumaczenia Listów Perskich pióra Tadeusza Boya Żeleńskiego (PIW, Warszawa: 1979, s. 262).

Dziś nic dodać, nic ująć! Nawet miejsce się zgadza Betyka to przecież historyczna nazwa jednaj z prowincji Andaluzji! Chłopiec-spekulant jest zaś Grekiem!

środa, 6 lipca 2011

LEMINGI

Po dłuższej przerwie oddanym czytelnikom serwuję malutką formę fikcyjną.

Podczas kryzysu człowiek często nie z własnej winy dysponuje nadmiarem wolnego czasu. Ja kiedyś postanowiłem ten czas spożytkować dla dobra, że tak powiem, ludzkości. Kierowałem się przy tym radą poczytnej gazety, na łamach której pewna zagraniczna ekolożka retorycznie zapytywała, ile kobiet wzrusza się efektem cieplarnianym zamiast wciąż myśleć o mężczyznach i dzieciach? Nie jestem niestety kobietą, postanowiłem jednak pochylić się nad losem naszej planety. Kiedy więc pewna dziewczyna wręczyła mi ulotkę z czerwonym napisem "Klub Ekologiczny Leming- mityngi w każdy czwartek o 17.00", nie zastanawiałem się długo. Spotkania odbywały się w starej kamienicy w pobliżu przepływającej przez nasze miasto rzeki. Przytulne niegdyś mieszczańskie wnętrze po wyburzeniu ścianek działowych przerobione zostało na salę z kilkudziesięcioma krzesełkami, rzutnikiem i wielką białą tablicą. Ściany tego przybytku zdobiły zaś zdjęcia rozmaitych zwierząt, w tym często i gęsto sympatycznych gryzoni z dalekiej północy - czyli lemingów właśnie. Pierwsza seria spotkań przebiegała dość standardowo. Rozdawano nam ulotki, wręczano petycje do rozmaitych głów państw, które mieliśmy podpisywać, a potem częstowano ekologicznymi ciasteczkami owsianymi i zieloną herbatą. Przede wszystkim jednak nasz stały prelegent imieniem Rafał bombardował nas rozmaitymi danymi liczbowymi. I tak tonęliśmy w tonach śmieci, które każdy człowiek co roku produkuje, hektolitrach zmarnowanej wody, tysiącach metrów sześciennych trujących gazów i tak dalej, i tak dalej. Po mniej więcej trzech tygodniach takiej indoktrynacji i ponawiających się pytaniach ze strony widowni Rafał zapowiedział, że na następnym spotkaniu wyjaśni nam pochodzenie nazwy klubu.

-Leming to bohaterskie stworzenie - zaczął a w małej szparce pomiędzy gęstą brodą i nieuczesaną czupryną zapaliły się iskierki - kiedy ich populacja wzrasta nadmiernie, kiedy zaczyna brakować pokarmu zaś drapieżniki i choroby nie mogą już kontrolować liczby osobników, one same biorą sprawy w swoje łapki. Dla dobra matki natury odchodzą. Masowo wbiegają do morza, nie próbują nawet pływać. Myślę, że po ostatnich wykładach państwo już sobie zdają sprawę, że ludzkości nie może pomóc ani żadna segregacja śmieci, ani nawet ogniwa fotowoltaniczne. Krótko mówiąc pozostaje nam wziąć przykład z lemingów- tu zrobił krok w bok odsłaniając tym samym jakiś pokryty płachtą kształt, który stał za nim. Następnie zamaszystym ruchem zerwał płachtę. Znajdowała się pod nią sporych pomalowana na złoto figura przedstawiająca leminga. Zwierzątko stało na tylnych łapkach unosiło główkę do góry, a przednie kończyny rozkładało w geście błogosławieństwa, chcąc niejako objąć wszystkich zebranych. Kilka osób zaczęło bić brawo. Kilkoro innych wyszło, w tym ja.

Nie pojawiałem się więcej na spotkaniach klubu. Zastanawiałem się nawet, czy nie mam do czynienia z groźną sektą, o której należałoby donieść odpowiednim władzom. Po jakimś czasie uznałem jednak, iż byłem oto świadkiem kolejnego artystycznego happeningu, z jakich słynie nasze miasto. Szybko więc zapomniałem o całej sprawie, a wolny czas zacząłem spędzać w przyjemniejszym towarzystwie. Jednak pewnego razu późnym wieczorem przechodząc koło nabrzeża usłyszałem rozdzierający płacz. Szybko udało mi się zlokalizować jego źródło. Na brzegiem rzeki klęczał Rafał i zanosił się spazmatycznym szlochem.
- Nie przyszli - chlipał.
- Kto nie przyszedł?
- Nie przyszli, a dziś miało być "Święto Wielkiego Leminga" mieli uwolnić planetę od odpadów, których stali się producentami.
- Możesz przecież wskoczyć do wody sam - zaproponowałem zaczynając z wolna rozumieć co zaszło.
- Ja muszę nieść ludzkości oświecenie, przede mną jeszcze wiele pracy - odparł z godnością i uspokoił się nieco.

Być może wypity alkohol a być może wrodzona skłonność do empatii sprawiły, że zrobiło mi się wtedy Rafała bardzo żal. Rozebrałem się więc i śmiało wkroczyłem do wody. Kiedy sięgała mi już po pachy udałem, że porywa mnie nurt naszej sennej zwykle rzeki i zanurkowałem. W rzeczywistości jestem oczywiście wyśmienitym pływakiem, bez trudy dopłynąłem więc pod wodą do pobliskich szuwarów, skąd mogłem w spokoju obserwować jak mój dawny wykładowca tańczy na nabrzeży raz po raz wzywając imienia "Wielkiego Leminga”.

środa, 9 lutego 2011

De Le Gras en Amérique

Kochani, naszedł już czas, by rozważyć na łamach mojego bloga jedną z wielkich tajemnic wszechświata, chwycić prawdziwego byka istnienia za rogi - podejmę temat tuszy Amerykanów.


Dlaczego Amerykanie są tłuści? Dlaczego bielizna teoretycznie w moim rozmiarze po rozpakowaniu okazała się być kawałkiem płótna żaglowego gotowym do zamontowania na średniej wielkości łódce? Świat nauki zna wiele teorii. Mówi się więc o zdradliwym syropie kukurydzianym dodawanym zamiast cukru do rozmaitych produktów, o zamiłowaniu do fast-foodów, o naszpikowanym antybiotykami mięsie, o drogich warzywach oraz o zbyt dużych porcjach w restauracjach.

Nie jestem ekspertem, jeśli chodzi o technologię żywienia, trudno mi więc jednoznacznie ustosunkować się do tych wszystkich teorii. Jednak poza brakiem wypiekanego tradycyjnie chleba i niektórych typowo polskich produktów nie zauważyłem, żeby żywność była jakoś dramatycznie odmienna od tego, co mogłem kupić w kraju. Co więcej, producenci lojalnie informują ile procent dobowego zapotrzebowaniu tłuszczu, cukru i białka dany produkt posiada. To samo czynią restauratorzy. Poza typowymi fast-foodami jak grzyby po deszczy rosną też bary sałatkowe i rozmaite mutacje Subwaya. Co do mitu wielkich porcji - to jest on spowodowany tym, że turyści zwykle proszą o specjalność zakładu, restaurator zaś stara się, żeby było to danie tyleż kosztowne, co sycące. Przy minimalnej choćby znajomości angielszczyzny w menu można jednak znaleźć również mniej okazałe potrawy.

Dlaczegóż więc Amerykanie są tłuści? Moja teoria jest prosta - jest to spowodowane ich specyficznym stosunkiem do wysiłku fizycznego, w którym objawia się rodzaj ukrytej, kompulsywnej arystokratyczności tego społeczeństwa. Być może biorąc sobie do serca zarzuty Marksa pod adresem kapitalistycznej gospodarki, Amerykanie postawili sobie bowiem za punkt honoru stworzenie społeczeństwa, w którym nikt nie będzie musiał podejmować zbytniego wysiłku fizycznego i gdzieś w latach 50-siątych dopięli swego. Równocześnie pojawiła się oczywiście moda na sport. Sport ów stał się jednak szybko czymś rytualnym i dość drogim. Dla Amerykanina uprawianie sportu to bowiem coś do, czego potrzeba specjalnych butów, karnetu, stroju, sprzętu, terenu, domku letniskowego, basenu, wózka, motorówki, helikoptera i wodotrysku. Jak się to wszystko kupi, to jest się sportsmenem. A jak po obiedzie chce się wyjść na spacer, to jest się niebezpiecznym zboczeńcem i zostanie się natychmiast pod tym zarzutem zatrzymanym przez policję (przekonałem się na własnej skórze).

Nie mieści się Amerykanom w głowie, że machanie kijem golfowym przez całą niedzielę nie spali tylu kalorii, ile przejażdżka rowerem do pracy w dzień powszedni czy wchodzenie piechotą na pierwsze piętro. Amerykanie jako prawdziwi indywidualiści nie lubią też się dzielić i nie znoszą uprawiać sportu, kiedy mogą to robić za darmo - bo jaką wartość ma rzecz darmowa. Podam przykład - studenci i pracownicy LSU mogą o każdej porze dnia bez dodatkowych opłat skorzystać z basenu uniwersyteckiego. Ktoś mógłby pomyśleć, że skoro uczy się tu w sumie 25, a pracuje 5 tys. osób, to w przerwie lunchowej basen pęka w szwach. Nic podobnego, z siedmiu olimpijskich torów korzystam często tylko ja i ze dwóch staruszków, którym pewnie jeszcze w wojsku sierżant nakładł do głowy, że jak nie będą się ruszać, to szybko zgniją. Po wyjściu z basenu widzę za to kolejkę ustawiającą się do najpopularniejszego na kampusie baru kanapkowego - ogonek skręca aż na drugą stronę ulicy.

sobota, 29 stycznia 2011

Nigdy nie jest za późno!

Kiedy ktoś mnie pyta co mi się podoba w Stanach i Amerykanach, to bez zastanowienia odpowiadam: "To, że ludzie tu nie boją się zmian, bez względu na wiek."

Europejczycy tradycyjnie starają się zawsze zorganizować swoje życie tak żeby się ono mniej więcej po czterdziestce "ustatkowało”, w USA mam wrażenie, że ambicją wielu jest coś wręcz przeciwnego. Na małej rodzinnej uroczystości u mojego przyjaciela miałem przyjemność poznać Margaret, jego babkę - lat 79 i jej męża Jacka - lat 81, byli małżeństwem od roku. Przy okazji spotkałem też ich bratanka, wuja mojego przyjaciela. Anthony przez ćwierć wieku był chemikiem, kilka lat temu poszedł na studia prawnicze, bo chciał spróbować czegoś nowego, w tym roku otworzył kancelarię. Początkowo myślałem, że to naprawdę jakaś niezwykła rodzina. Podobne historie powtarzały się jednak i wśród innych moich znajomych. Tu wiekowe małżeństwo wyjeżdżało w podróż dokoła świata, tam ktoś zaczynał się nagle uczyć się chińskiego, ówdzie pięćdziesięcioletni mąż żonie i ojciec dzieciom postawiał zostać ratownikiem medycznym, bo nie lubił pracy biurowej.

Poza ucieczkami od biurka, bywają też i powroty, na przykład do ławek. "Dwadzieścia dwa lata temu wyprosił mnie pan z sali, bo z koleżanką przeszkadzałyśmy w prowadzeniu zajęć. Wróciłam i obiecuję, że będę już grzeczna" - powiedziała w mojej obecności pewna studentka na pierwszym w tym semestrze wykładzie wybitnego historyka teorii politycznych.

Jeśli zaś mowa o studentach, to jednym z najciekawszych przypadków jest chyba Jam (to skrócona wersja jego imienia) - Amerykanin hinduskiego pochodzenia, z którym chodzę na kurs języka francuskiego. Ma on 75 lat, urodził się w Indiach jeszcze jako poddany Korony Brytyjskiej. W USA jest z przerwami od ponad 30 -tu lat. Pracował jako inżynier dla firm i ośrodków badawczych z całego świata. Jako emeryt był zatrudniony na pół etatu w uniwersyteckim laboratorium, ale się nudził, więc zaczął studiować psychologię - program licencjacki, od pierwszego roku; ostatnio zaczął drugi semestr! "Dlaczego psychologia?" - zapytałem go pewnego razu po zajęciach. "Poznałem wielu ludzi. Chciałbym teraz zrozumieć dlaczego są, jacy są."- odpowiedział prawie bez zastanowienia. "A co potem? Chcesz być psychologiem?" - nie wytrzymałem. "Nie wiem, nie planuję już na więcej niż rok do przodu. Na razie chcę tylko się uczyć, chcę wiedzieć dla samej wiedzy"- powiedział z błyskiem w oku. Ja zaś stwierdziłem wtedy, że Jam jest filozofem w dosłownym tego słowa znaczeniu.

Powątpiewam w polityczną rzetelność prezydenta Obamy i jak wielu Polaków jestem bardzo krytyczny wobec jego polityki zagranicznej. W jednym jednak się z obecnym prezydentem USA zgadzam. Podczas tegorocznego State of the Union Address Barack Obama stwierdził mianowicie: "That is what Americans have always done, for the lat 200 years, they have reinvented themselves." Być może brzmi to nieco idealistycznie, ale właśnie ta umiejętność "wymyślania się na nowo" pozwala mi na optymizm w ocenie perspektyw dla USA. Przypomina mi się tutaj też historia niejakiego Harlanda Davida Sandersa, lepiej znanego jako "Colonel Sanders" (patrz zdjęcie na początku posta). Jegomość ów w wieku 65 został zupełnym bankrutem, następnie zaś od podstaw stworzył pewną firmę franczyzującą recepturę na dania z kurczaka - firma ta nazywała się...KFC. Sanders jeszcze za swego życie zamienił ją w potężny, międzynarodowy koncern. A o tym czy to wyszło na zdrowie kosumentom kurczaków będzie już innym razem - za tydzień napiszę bowiem o tyciu i otyłości w USA.



środa, 5 stycznia 2011

Krówki, kryzys i geopolityka

Mówi się o lekkim ożywieniu na Wall Street. Ja sądzę jednak, że kryzys jeszcze trochę potrwa, zaś moim kamieniem probierczym są cukierki, a konkretniej polskie krówki.

Ale po kolei. Jeszcze niedawno czymś naturalnym było, że Polacy wyjeżdżający za chlebem do USA przysyłali do kraju dolary w tanich, zielonkawych kopertach. Koperty te zaś były nagminnie otwierane przez polskich listonoszy celem opędzlowania waluty. Sam jako pacholę dostawałem takie listy z dwudziestoma dolarami na urodziny, od świętej pamięci cioci Broni z New Jersey. Bywało w tych zamierzchłych czasach, że doręczycielowi nawet nie chciało się bawić otwieranie pod parą. List był zwyczajnie rozerwany, a potem "na chama" sklejony taśmą. Jakieś półtora miesiąca temu przydarzyła się natomiast przygoda wręcz odwrotna. Moja Przeukochana Żona wysłała mi mianowicie na imieniny kawałek ojczyzny, czyli paczkę z cukierkami. Paczka przyszła po ponad dwóch miesiącach z wyraźnymi śladami wielokrotnego otwierania i zamykania. Nie było to samo w sobie zbyt dziwne, deklaracja celna wypełniana na poczcie wprost poucza, że przesyłka do USA może być "oficjalnie otwarta." Pech zaś chciał, że krówki zostały nadane akurat w okresie, gdy w kilku innych paczkach odkryto bomby. Bardziej jednak zafrapował mnie to, że po konsultacji z moją żoną okazało się, iż co najmniej połowa krówek została zjedzona, o pardon.... przetestowana pirotechnicznie.

Bynajmniej nikomu nie żałuję. Na zdrowie! Zgadzam się jednak z tymi ekonomistami, którzy twierdzą, że trwałe ożywienie gospodarcze w USA może przynieść tylko nowy technologiczno-przemysłowy przełom na miarę powszechnej komputeryzacji. W gruncie rzeczy gdyby chodziło o starsze, bardziej skostniałe społeczeństwo i kraj o dłuższej historii powiedziałbym, że to chyba już koniec. USA to jednak geopolityczny młodziak, a o przykładach innowacyjności i witalności tego społeczeństwa napiszę więcej już niedługo.