niedziela, 12 września 2010

A co jeśli?

A co jeśli w wyniku wszystkich planów ratunkowych i antykryzysowych globalna gospodarka pozbędzie się swoich najlepszych finansistów? Paradoksalne? Logiczne!

Pisząc o tym, że trzeba sektor finansowy w czasach kryzysu ratować często powoływano się na interes społeczny a wręcz konieczność historyczną. Pamiętam jak Cezary Michalski przestrzegał, że bez pomocy rządów doczekamy się kryzysu, który powoła do życia ze trzech Hitlerów i dwóch Stalinów. Mówiono też o tym, że katastrofa dotknęła wszystkie instytucje pospołu, trzeba więc ratować cały system globalnych finansów. Opisywano kryzys tak jakby to był huragan lub tsunami, któremu nikt nie zawinił. Czy to znaczy, że nie ma już uczciwych bankierów, które nie udzielają kredytów niewypłacalnym klientom, że brak ekonomistów, którzy nie uprawiają kreatywnej księgowości, że nie uświadczysz inwestorów, którzy nie obracają nieściągalnymi papierami dłużnymi sztucznie podbijając ich cenę?

Cóż może gdzieś jeszcze są tacy ludzie. Będzie ich jednak coraz mniej. W Stanach często mówi się, że jakaś po uszy zadłużona instytucja finansowa jest „za duża żeby upaść”. O inne mało się dba, bo chyba ich interesy nie są dość społeczne. Ci którzy zawiedli dostają pieniądze, ci którzy sobie radzili muszą sobie radzić dalej. Ciekawe co by się stało gdyby tacy uczciwi finansiści zastrajkowali. Ot zwyczajnie zamknęli garnitur w szafie, poszli na ryby i dali sobie spokój. Albo zmienili swoje postępowanie na bardziej nowoczesne. Takie właśnie myśli nasuwają mi się podczas lektury powieści amerykańskiej, libertariańskiej pisarki Ayn Rand. Napisy ponad pół wieku temu „Atlas Shrugged” (pol. tyt. „Atlas Zbuntowany”) opisuje sytuację w której kreatywni, nie korzystający z „pomocy” państwa przedsiębiorcy postanawiają masowo wycofać się z życia społecznego i zostawić świat samemu sobie. Jak sobie ten świat bez nich radzi łatwo się domyślić.

W rzeczywistości takich zaplanowanych strajków białych kołnierzyków nie ma, są jednak samorzutne procesy społeczne, które działają na tej samej zasadzie. W Polsce narzekamy, że brakuje pieniędzy na emerytury, równocześnie składki emerytalne w zasadzie płacą tylko zajmujący się jakąś produktywną pracą mieszkańcy miast. Nic dziwnego, że coraz więcej z nich stwierdza, że to się nie opłaca i jak pewien znany dziennikarz kupują kawałek ziemi by udawać rolników. Podobnie globalni bankierzy, też pewnie stwierdzą teraz, że nie opłaca się być solidnym.

Często też słyszałem w mediach, że obecny kryzys jest produktem chciwości i bezwzględnej filozofii neoliberalnej. Tak, to prawda chęć zysku doprowadza w gospodarce rynkowej do cyklicznych przeciążeń. Jednak ci macherzy, których wychował neoliberalizm już za parę lat mogą się okazać pentakami w porównaniu z pokoleniem finansistów wyrosłych w poczuciu pokryzysowej bezkarności. Na szczęście w USA , pomimo Boshowskiego i Obamowskiego rozpasania, niektórzy dziennikarze i politycy wciąż wieżą w to, że należy za dobre nagradzać a za złe karać. To dlatego Tea Party jako lekarstwa na kryzys upatruje w powrocie do konsekwentnego gospodaczego liberalizmu.

Tymczasem rządy po obu stronach Atlantyku nadal brną w socjalizm. Oczywiście socjalizm ma iść w parze z regulacjami. Tyle, że regulacje nic nie pomogą. Rządy będą postrzegane jak dobra mamusia, która tupie nóżką, ale jak potrzeba zawsze poratuje. To zaś prowadzi do zdziecinnienia gospodarki. Żaden dyrektor wielkiego banku nie jest już ze swoich działań rozliczany tylko przez boga i akcjonariuszy.

Każdy kto czytał Ayn Rand, wie że literacko jej książki nie są najmocniejsze. „Atlas Shrugged” przypomina trochę „Przedwiośnie” Żeromskiego, tyle, że jest rozpisany jest na ponad 1000 stron! W obu przypadkach autor tak bardzo chce nam jasno wyłożyć filozofię swoich bohaterów, że cała reszta ciasta powieściowego staje się zakalcowata. Mimo to od pięćdziesięciu lat opasłe opus magnum pani Rand jest ciągle wśród dwudziestu najlepiej sprzedających się książek anglo-języcznych. Tajemnica...

poniedziałek, 6 września 2010

Szuflada Drobniaków

Poprzedni gospodarz mojego biurka w kanciapce doktorantów zostawił mi w spadku pół szuflady centów. Pewnie nie miał co z nimi zrobić, są teraz warte mniej niż cynk i miedź, z których je zrobiono.

Automaty z napojami i pralki już dawno przestawiono na banknoty lub karty. A ceny w sklepach są znacznie wyższe nawet w porównaniu z 2008 roku i moją  poprzednią wizytą w USA. Ludzie narzekają z kolei, że pensje nie rosną równie szybko, a nowych miejsc pracy jak na lekarstwo. Robert, który na moim osiedlu jest - mówiąc krótko - cieciem skończył studia z zakresu rehabilitacji i znalazł tylko to.  Na samym uniwersytecie również ostre cięcia. Kryzys, pomimo uspokajających komentarzy prasowych, trwa. Tempo wzrostu PKB jest ciągle niższe  od spodziewanego i nie zbliżyło się nawet do poziomu z 2008. Bezrobocie też na razie nie spada, choć  na szczęście nie osiągnęło nigdy hiszpańskiego poziomu.  Cóż nie pierwszy to i nie ostatni taki kryzys w historii USA.  W Europie Niemcy - fabryka starego kontynentu, mają znacznie lepsze dane dotyczące wzrostu PKB. Komentatorzy z The Economista twierdzą, wręcz że USA powinny się od Republiki Federalnej Niemiec uczyć. Ja mimo to, patrząc na polityczną stronę całej sprawy, jestem jakoś spokojniejszy o przyszłość USA niż Europy.

Nie wiem, na ile dobrze i jak długo radzić sobie będą Niemcy, wszystko wskazuje jednak na to, że ich polityczno-ekomiczno otoczka, czyli Unia Europejska, wkrótce się rozpadnie. W Europie kryzys nie doprowadził bowiem do żadnej głębszej refleksji politycznej. Wszystko zostało po staremu. Niemcy wolą się nie mieszać i robić interesy z Rosją. Polska woli się nie wychylać. Południe z Grecją na czele pławi się zaś w nieróbstwie i autodestrukcji. Unia jako całość jest zaś indolentna oraz podzielona jak nigdy. W USA tymczasem już na półmetku miałkiej prezydentury Baracka Obamy czuje się wiatr zmian. Niewykluczone wręcz, że na naszych oczach powstaje tam właśnie nowa partia, a to zjawisko na amerykańskiej scenie politycznej więcej niż rzadkie. Tea Party (nazwa pochodzi od wydarzeń, które miały miejsce  w Bostonie w 1773)  to liberalno-konserwatywny ruch wobec którego  mało kto w Stanach pozostaje obojętny. Herbaciarze  sprzeciwiają się zarówno polityce Busha jak i Obamy, domagają się powrotu do dosłownej interpretacji konstytucji i jej rygorystycznego przestrzegania. Chcą też taniego małego rządu, który nie szkodzi maluczkim i nie pomaga Wall Street.

Obecnie demokraci tracą  w sondażach, a  w szeregach Partii Republikańskiej prawybory wygrywają prawie wyłącznie kandydaci popierani przez ruch herbatkowy. To właśnie ci ludzie już wkrótce stoczą bitwę o Waszyngton. W efekcie neokonserwatywni bushowscy republikanie mogą permanentnie pójść w odstawkę, co sprawi, że Partia Republikańska de facto stanie się Partią  Tea Party. Alternatywą może być też powstanie zupełnie nowego ugrupowania, ale tego skutecznie nie udało się zdziałać od ponad stu pięćdziesięciu lat. Tak czy owak, za Huntingtonem uważam, że  Ameryka zachowuje swoją cywilizacyjną świeżość właśnie dlatego, że co kilkadziesiąt lat jakiś  ruch społeczny powraca w niej do wartości założycielskich. Dowcip może polegać właśnie na tym, że takim ruchem wcale nie musi być kampania Baracka Obamy. Poza tym jakże krzepiące z punktu widzenia USA jest to, że właśnie wtedy, kiedy Grecy wychodzą na ulice, bo chcą mniej pracy oraz większego rządu i socjalu, Amerykanie demonstrują, bo chcą mniejszego rządu, mniej socjalu i więcej pracy.

Co do samego Obamy, to jego wrogowie są bezlitośni, a jego zwolennicy bezsilni. Demokraci mówią o zmarnowanej szansie. Republikanie i co po niektórzy independeci (wyborcy niezależni) o szansie się rodzącej. „Nie mogę się doczekać, kiedy Sarah Pallin (obecnie działaczka Tea Party)  ogłosi swoją kandydaturę. Dzięki niej odzyskałem wiarę w politykę” – mówi wspomniany już „konserwator” Robert naprawiając mi klimatyzator. „No, ma chyba jeszcze trochę czasu, Obamie zostało prawie  2 i pół roku kadencji” - odpowiadam. „ Faktycznie, to dziwne a wydaje mi się rządził już dwie kadencje, tak jestem nim zmęczony” – odpowiada Robert.