czwartek, 30 grudnia 2010

Guns Without Roses

Przed świętami wybrałem się ze swoim kolegą ze studiów - Benem kupić choinkę. Potem zatrzymaliśmy przed jeszcze jednym sklepem. Wtedy Ben pewnym ruchem sięgnął do schowka i wyciągnął z niego niewielki rewolwer.

Lekko pobladłem, natychmiast zacząłem się zastawiać, czy kiedy odwiedzałem ostatnio dom Bena, jego małżonka nie uśmiechnęła się do mnie o jeden raz za dużo? Ben tymczasem sprawnie otworzył magazynek i opróżnił wszystkie sześć komór. Wtedy zdałem sobie sprawę, że stoimy przed sklepem z bronią i akcesoriami myśliwskimi. Ben chciał sobie po prostu kupić nową kaburę. Gdy go zapytałem, dlaczego broń jest cały czas naładowana, odparł, że jeśli ktoś wybije mu szybę na światłach, to lepiej żeby pistolet był gotów do strzału.

Broń na południu to po prostu sprzęt gospodarstwa domowego. Jest jak pies, każdy jakąś ma lub miał. Na obiedzie w domu znanego profesora jego synowie dyskutują o sprzedaży zabytkowego Winchestera za, bagatela, 20 000 dolarów. Kolega narzeka, że z bronią nie można wchodzić na kampus, bo na parkingach zdarzają się napady. Natomiast kilka miesięcy temu w Baton Rouge odbyła się akcja zbierania broni w zamian za kupony na benzynę. Ludzie podchodzili do wielkiej tekturowej paki i wrzucali tam swoje pistolety, shot-guny oraz karabiny (broni typowo myśliwskiej nie przyjmowano) zaś policjant siedzący koło tej paki wręczał im kupony na zakupy na stacji benzynowej. Nadal nie wiem, czy chodziło bardziej o promocję stacji, czy o zwiększenie bezpieczeństwa na ulicach.

Ben narzeka z kolei na naboje, których używa na strzelnicy. Te tanie serbskie mu nie pasują, a oryginalne są strasznie drogie. Powiedział mi, że po broń musiał sięgnąć tylko dwa razy w życiu, w obu przypadkach w Nowym Orleanie. Miasto to od czasów Katriny poza turystycznym centrum jest miejscem prawdziwie zakazanym. Jeszcze niedawno Ben pracował tam dla lokalnego kościoła episkopalnego. Miał sprawdzać, czy osoby otrzymujące zapomogę od tej szacownej instytucji nie oszukują i nie są notowanymi przestępcami lub narkomanami. Pewnego razu mało przyjemna parka na mocnym haju zwinęła sekretarce torebkę i dopiero kiedy Ben włożył znacząco rękę do kieszeni postanowiła ją oddać. Innym razem pewna kobieta weszła do biura parafialnego i ogłosiła pracującym tam ludziom, że jeśli nie dadzą jej wszystkiego co mają, to ona porąbie ich siekierą na kawałki. W odpowiedzi Benjamin otworzył szufladę wyjął broń i położył ją na blacie biurka, kobieta wtedy wyszła i więcej się w kościele nie pokazała.

Włamywacze także nie przebierają w środkach. W 2007 podczas okresu świątecznego dwóch osobników włamało się do mieszkania w jednym z domków akademickich myśląc, że o tej porze roku nikogo tam nie ma. W środku byli jednak dwaj studenci z Indii, którzy na święta nie wyjechali i zostali w związku z tym na miejscu zastrzeleni. Mówi się, że gdyby w rękach prywatnych osób było mniej broni, rzadziej dochodziłoby do takich wypadków. Jak jednak wiadomo posiadanie broni w USA jest prawem konstytucyjnym. Zresztą nawet gdyby nie było, nie sposób już chyba zmienić nastawienia Amerykanów, którzy po prostu "tak mają".
Sam mieszkam w domku podobnym do tego, w którym zginęli Hindusi. Pewne poczucie bezpieczeństwa daje mi jednak to, że moim zaufanym sąsiadem jest Mike - elektryk i zapalony myśliwy. On także nie wyjechał nigdzie na święta. Wiem też, że w domu ma co najmniej dwie sztuki broni, nie licząc sztucera, i gdyby na osiedlu działo się coś niepokojącego, to można na niego liczyć.



niedziela, 28 listopada 2010

Churche pieczone!

Życie w tak zwanym Pasie Biblijnym ma swoje uroki. Wyobraźcie sobie tylko: siedzę na korytarzu, obok siada nieco młodsza dziewczyna. Zagaduje naturalnie i swobodnie, tak jak mają to zwykle w zwyczaju Anglosasi. Potem następuje chwila milczenia. A potem pytanie: „So tell me. Are you saved, Mr Michael?”

Czyli: czy jest Pan zbawiony? Bezcenne, ale wcale nie nietypowe dla Luizjany! „Jak myślę o Bogu to wiem, że jestem. Jak patrzę na siebie, to wiem, że nie ma szans.” - odpowiedziałem cytatem z mojego przyjaciela z warszawskiego zboru Kościoła Ewangelicko-Reformowanego (pozdrawiam Piotra T.). Dziewczyna przyjęła to ze spokojem i jakoś mnie tam pewnie w myślach zaklasyfikowała. Na południu panuje zasada: powiedz mi do jakiego kościoła chodzisz, a powiem Ci kim jesteś. Kolega z Brazylii kilka razy zaciągnął mnie na przykład do najprawdziwszego megachurcha. Hala wielkości małego stadionu, zespół rockowy, gra świateł, około półtora tysiąca ludzi tańczących bez przerwy i....nawet Pismo Święte też czasami czytali. Byli zresztą w jego odczytaniu dość konserwatywni, purytańscy wręcz, co mi nawet odpowiadało. Przestałem tam jednak bywać, kiedy pewnego dnia zjawiliśmy się w kościele wcześniej i zobaczyłem jak podczas spotkania modlitewnego nastolatki wymachiwały rękoma i wypowiadały przypadkowe sylaby, które podobno miały być językiem aramejskim. Usłyszałem też jak starszy pastor tegoż kościoła zaczął zachwalać dokonania niejakiego Reinharda Bonnkego. Przypomnę tu, że działający głównie w Afryce Bonnke przez większość mediów i kościołów jest uznawany za niebezpiecznego szarlatana, od jakiegoś czasu twierdzi na przykład, że umie wskrzeszać ludzi.

Mnie to przeszkadzało, nie będę ukrywał. Megachurch Bethany nie jest jednak bynajmniej jakąś mroczną sektą. Trafia tam głównie nowa, świeżo upieczona klasa średnia o dość konserwatywnych poglądach. Wierni są też bardzo zróżnicowani rasowo, co się chwali zwłaszcza na południu, gdzie większość kościołów dzieli się jednak dość wyraźnie na białe i czarne. Dom modlitwy jest obszerny, wygodny, zadbany i ogólnie przypomina sprawnie prowadzony dom handlowy. W USA powszechne jest zresztą zjawisko „church-shoppingu” czyli dobierania sobie kościoła wedle uznania. Przynajmniej w przypadku większości denominacji protestanckich nikt specjalnie nie ogląda się na to, gdzie kto został ochrzczony i gdzie mieszka, ważne żeby ochrzczony był i mógł przyjechać. Idąc jednak po linii moich warszawskich afiliacji (niedoinformowanym przypomina, że jestem kalwinen czyli dokładniej ewangelikiem reformowanym) udałem się do znajdującego się na kampusie Kościoła prezbiteriańskiego (kalwiniści amerykańscy).

Ostatecznie jednak i tam nie zagrzałem miejsca. Był to Kościół przede wszystkim lewicowej profesury, która często pamięta jeszcze czasy pierwszego Woodstock. Kiedy więc od pastora usłyszałem, że „głos klasy robotniczej musi być usłyszany na Wall Street” trochę zwątpiłem. W końcu poradziwszy się zaufanego wykładowcy, trafiłem do kościoła baptystycznego, który specjalizuje się w duszpasterstwie akademickim i prowadzi nabożeństwa otwarte dla wszystkich protestantów. Pastorowie są tam bardzo swojej pracy oddani i w każdym calu profesjonalni. Kazania nie trącą tanim politykierstwem, nie są też ani spłycone ani przeintelktualizowane.

Co niedziela odbywa się kilka nabożeństw, w tym jedno dla studentów zagranicznych. Zaprzyjaźniłem się z pastorem Rickiem, który właśnie w duszpasterstwie obcokrajowców się specjalizuje. Staram się mu pomagać jak mogę w szkółce niedzielnej czy redagowaniu świątecznego modlitewnika, ale sam też ze znajomości korzystam. Ostatnio wraz z dwoma kolegami z Kościoła miałem na przykład przyjemność zjeść dziękczynny obiad z rodzinką pastora. Napiliśmy się też herbaty kwiatowej, którą Rick przywiózł z misji w China i rozmawialiśmy o amerykańskich kreskówkach, ogrodzie, szkole, Kaliwnie oraz lingwistycznej interpretacji Starego Testamentu.

Najbardziej Rickowi zazdroszczę chyba właśnie tego, ze jest niezrównanym poliglotą. Czyta w kilkunastu językach, a biegle włada dziesięcioma. Choć nie jest Azjatą, podczas kazań ze względu na liczne grono studentów z Dalekiego Wschodu często, gęsto używa mandaryńskiego, koreańskiego i japońskiego. Nie jest mu też obcy francuski, co przydaje się z kolei w kontaktach z niektórymi Afrykańczyki. No i oczywiście Rick zna hebrajski oraz aramejski, bo o tych językach pisał w dużym stopniu doktorat – nie musi więc zamykać oczy i machać rękami, żeby zacząć mówić „językami”. Zupełnie zaś mnie rozbroił, kiedy w cotygodniowym drukowanym na biurowej drukarce modlitewniczku znalazłem linijkę przełożoną również na polski. Choć Rick przyznał się, że akurat tym językiem nie włada i wkleił modlitwę z internetu to gest był jednak ujmujący zważywszy, że jestem przecież jedynym w Kościele Polakiem. Najdziwniejsze jest zaś to, że ten Kościół jest właśnie najbliższym mojego miejsca zamieszkania. Spacerek trwa z 10 minut. Mogłem tak od razu....

Reklama dźwignią Kościoła

niedziela, 17 października 2010

American dream

Lewicowi publicyści wylali już może atramentu pisząc o tym, że amerykański sen to prawicowy mit i ogólnie bogatsi są w USA coraz bardziej bogaci, a biedni coraz biedniejsi. Cóż, mnie ta amerykańska niesprawiedliwość wydaje mi się mimo wszystko sympatyczniejsza niż europejska kastowość.

Niechęć do American Dream wynika bowiem z uproszczonego spojrzenia na przepaść finansową jaka dzieli najlepiej zarabiających od reszty. Nie zauważa się jednak jak często całkiem zamożni ludzie tracą niemal wszystko, a jak wiele osób znikąd, często emigrantów w pierwszym pokoleniu potrafi, ot tak, dojść do znaczących pozycji. Niemiecki badacz Olaf Gersemann w swoje książce „Cowboy Capitalism” zauważył jeszcze jedną interesującą prawidłowość. Otóż, w jakże bezlitosnym amerykańskim systemie odpłatnych studiów znacznie większy niż w Niemczech odsetek absolwentów to pierwsze pokolenie, które w danej rodzinie zdobywa wyższe wykształcenie. Często potrzebne są stypendia i pożyczki, często dzieje się to dzięki zbiorowym wysiłkom całej familii, ale jakoś się dzieje i na tym polega merytokracja.

Rodzice obecnego gubernatora Luizjany wprawdzie zdobyli dyplomy, ale zrobili to w Indiach. Ich syn – Boby Jindal poszedł dalej licencjat uzyskał na prestiżowym Brown University, a pracę magisterską obronił w Oxfordzie, dzięki tak zwanemu Rhodes Scholarship. Jindal – republikanin był nawet rozważany jako kandydat na wiceprezydenta w 2008. Wyobraźmy sobie teraz, że w Polsce Hindus zostaje, powiedzmy, prezydentem Poznania, a potem mówi się o nim jako o jedynce PO w Warszawie.

Na zaistnienie na lewej stronie sceny politycznej miałby jeszcze mniejsze szanse. Nie ma chyba bardziej skostniałego politycznego tworu niż europejska „nowa” lewica, a jej polska odpowiedniczka szybko do tych standardów doszlusowała. W Warszawie w pewnej kawiarni przy Nowym Świecie można spotkać osoby, których przodkowie już od lat czterdziestych na przemian utrwalają i kontestują. Wśród nazwisk wybitnych profesorów zapraszanych na wykłady przez Krytykę Polityczną trafia się jako prelegent młodziutki student, który przypadkiem nazywa się tak jak były naczelny pewnej poczytnej gazety. Można też porozmawiać z kawiorowymi buntownikami o nowych książkach – sekretarzem nagrody Nikke w końcu jest młody, zdolny, też dwudziestoparolatek, który tylko przypadkiem nosi to samo nazwisko co pewien znany lewicujący recenzent.

W Paryżu, Berlinie czy Rzymie są zaś całe setki takich kawiarni. My w Europie ogólnie nie niwelujemy żadnych różnic społecznych, tylko nieudolnie maskujemy je socjalem. Hydraulik we Francji może żyć jak król, ale chłopiec z wyraźnym bretońskim akcentem i tak się nie dostanie na Sorbonę. Podobnie nikt na zachodzie Europy nie ma pomysłu co robić z imigrantami. Płacimy im przecież żeby był spokój, więc czemu się buntują? – pytają wyborcy. A ja pytam jak to jest, że Europa, która starzeje się tak szybko i ma tyle socjalnych udogodnień, przyciąga dwa razy mniej imigrantów niż pogrążone w kryzysie Stany, które podobno przybyszy bezlitośnie wykorzystują? I dlaczego nawet ta mniej liczna grupa, która do UE przyjeżdża, przez lata zupełnie się nie asymiluje?

niedziela, 3 października 2010

Masoneria

„Co myślisz o masonach?”  zapytał mnie bez słowa ostrzeżenia mój senegalski roommate – Moussa. Lekko zesztywniałem, biedak pewnie ściągnął mi z biurka któryś z tomów „Order and history” Ericha Voegelina i teraz mu głupoty mu chodzą po głowie – pomyślałem. Zresztą nadal nie wiem skąd mu się pytanie wzięło, ale rozmowa i tak była ciekawa.

Zanim jednak o masonach, dwa słowa o Moussie. Otóż Louisiana State University ma jeden z najlepszych na świecie wydziałów inżynierii ropy naftowej, na który zjeżdżają się studenci z całego świata, w tym wielu Afrykanów i Arabów (również Saudowie). Moussa zaś studiuje, żeby zostać właśnie jednym z takich ropnych inżynierów. Jest wysoki, wesoły i ma szalone powodzenie u kobiet. „Nie, nie mam dużo dziewczyn, nie więcej niż cztery na raz” – uśmiecha się, gdy go o to zapytać. Jest też świetnym matematykiem. Widziałem jego zeszyty z senegalskiego liceum wypełnione równiutko zapisanymi obliczeniami w których całki wiły się jak węże. Amerykanów, którzy z rachunkiem różniczkowym zapoznają się dopiero w college'u, Moussa w każdym razie rozkłada na łopatki. Jeśli jednak chodzi o historię, politykę czy też ogólnie nauki humanistycznie, to można go śmiało nazwać antytalentem.

No, ale z powrotem do masonów. Starałem się odpowiedzieć neutralnie.
„No więc jest to takie tajne oświeceniowe stowarzyszenie, którego członkowie podobno wierzą w racjonalizm, ale równocześnie twierdzą, że można człowieka udoskonalić przy użyciu zawiązywanych z tyłu fartuszków, inscenizacji pogrzebów, zabaw ostrymi przedmiotami i tym podobnych...” – zaimprowizowałem definicję.
„A dlaczego pytasz?” – dodałem po chwili.
„Tak, chciałem pogadać. Pewnie w Europie masoni nie są tacy straszni, ale w Afryce z nimi dzieje się coś złego.” – odpowiedział Moussa marszcząc się.
„Tak a o co chodzi” – nie odpuszczałem.
„Bo widzisz, oni się u nas zajmują magią. Szefem loży jest zwykle szef kraju. A inni płacą mu krwią”– zaczął tłumaczyć.
„Wiesz myślę, że w Afryce szefowie kraju zwykle pozyskują krew przy pomocy kałasznikowów, a nie magii.”
„Tak, ale widzisz, to działa inaczej. Jak chcesz awansować, dostać lepszą pracę i więcej pieniędzy, to mówią ci , ale musisz dać im krew, brata, siostry, matki, kuzyna. Potem budzisz się następnego dnia i ta osoba nie żyje.”
„Ale w jaki sposób ludzie technicznie dają masonom krew ” – nawet nie zmrużyłem oka. Zawsze przyjmuję zasadę, że próbuję do czegoś przekonać tylko ludzi z którymi się „trochę” się nie zgadzam; tych, których wizja świata zasadniczo odbiega od mojej, po prostu badam.
„Nikt Ci tego nie powie ot tak. Ale podobno musisz przynieść im, na przykład, włos albo bieliznę tej osoby, albo kroplę krwi. A potem ona zasypia i się nie budzi, albo czasami ginie w wypadku.”

Wtedy mniej więcej zacząłem się domyślać z czym mam do czynienia. Był to mianowicie potężny mit, który za pewne miał jakaś konkretną funkcję. Rozmawiałem jeszcze przez chwilę z Moussą starając się wybadać, czy mnie nie wkręca dla żartu? Jednak kiedy żartuje zwykle po pewnym czasie przestaje panować nad swoją mimiką. Tym razem mówił serio, albo półserio. W końcu zacząłem go pomału, po sokratejsku łapać w pułapkę moich politycznych podejrzeń.

„Powiedz mi wielu ludzi tak awansuje, po tym jak wyda kogoś z rodziny?”
„Bardzo wielu, dyrektorzy fabryk, politycy....”
„Ale niektórzy awansują uczciwie?”
„Bardzo trudno dostać naprawdę ważne stanowisko bez pomocy masonerii, bardzo niewielu się udaje.”
„A co się dzieje jak ktoś awansuje, a potem ktoś inny z jego rodziny umiera. Jak go traktuje reszta rodziny i znajomi?”
„Nie chcą w ogóle z nim rozmawiać. Nikt się nawet do niego nie zbliża.”
„A przecież w Afryce macie liczne rodziny, kuzyn od strony matki (użyłem celowo przykładu Kapuścińskiego) jest dla ciebie jak....”
„....o jak brat, muszę się nim opiekować....” – odpowiedział jakby czytał na głos z ”Hebanu”!
„Widzisz ja też mam kuzyna, lubię go, ale nie mam obowiązku opiekować się nim cały czas, płacić jego długów, czy coś takiego.”
„Rozumiem.”
„A powiedz mi, jak ktoś awansuje wysoko, nawet jeśli zrobi to uczciwie, to pewnie źle to wygląda.”
„No...trochę....”
„A w licznych rodzinach zawsze pewnie zdarzy się, że ktoś, jakaś ciocia dajmy na to, nagle umrze. Może wtedy taka rodzina przychodzi do swojego 'ważnego' człowieka i mówi, albo będziesz nam wszystkim pomagał, albo rozpowiemy, że jesteś masonem” - uderzyłem celnie. Moussa roześmiał się błyskając śnieżnobiałymi zębami i w końcu się trochę bardziej otworzył.
„Wiem, co masz na myśli. Nie wierzysz mi. Ja sam nie wiem, czy w to wszystko wierzę. Słyszałem różne rzeczy. Minister zostawał przewodniczącym izby zaraz po tym, jak jego syn zginął w wypadku samochodowym. Sam nie wiem. Ale w Afryce nie możesz się wyłamać. Wierzysz w to, w co wierzą ludzie i tyle. Dlatego chcę nie tylko studiować ale i pracować tutaj, w USA....Zamyślił się a potem dokonał analizy polityki na czarnym lądzie godnej rasowego politologa: „Widzisz, ty stoisz na nogach a ruszasz głową, w Afryce ludzie stoją na głowach i przebierają nogami w powietrzu. Tam wszystko jest inaczej i nawet Chińczycy (temat naszej poprzedniej rozmowy) tego nie zmienią, przyjdą i pójdą jak Francuzi.”

  Dlaczego przytaczam całą tę rozmowę? Wcale nie po to by ośmieszyć moje kumpla (imię zmieniłem na inne popularne w jego kraju). Jak mu potem wyjaśniłem, sam pochodzę z kraju, w którym wielu ludzi myśli dość podobnie o masonach ich związkach z polityką. Rozmowa z Moussą była dla mnie po prostu empirycznym dowodem częściowej przynajmniej słuszności tezy o postkolonialności polskiego społeczeństwa. Społeczeństwa, którego pokaźna część podobnie jak liczni Senegalczycy uważa, że każdy, kto coś osiągnął, bez mała zaprzedał swoją duszę diabłu. A masoni jak każde niejawne stowarzyszenie to wygodna pożywka dla teorii spiskowych i w Polsce, i w Senegalu.

Ludzie sukcesu są nielubiani w postkolonialnych krajach dlatego, że sukcesy elit są tam wciąż kojarzone z kolaboracją z kolonizatorem, mit daje zaś wyraz niechęci społecznej, jaką budzi taka postawa. Dodatkowo w Senegalu mówi się też o sprzedawaniu „krwi” bliskich – myślę, że jest to mechanizm obronny tradycyjnej afrykańskiej rozbudowanej rodziny przed etyką korporacyjną i bardziej zachodnim modelem nuklearnym. To co jeszcze niedawno było świętym obowiązkiem, teraz nagle ma zostać zakazane, no a przecież nie załatwić kuzynowi pracy gdy jest się dyrektorem fabryki, to tak jakby pobić matkę. Taki człowiek musi być wyklęty.

Niestety, a propos nadziei jaką mój kolega pokłada w USA, to po prostu nie miałem mu serca powiedzieć, że ten kraj wybił się na niepodległość za sprawą paru masonów właśnie.

niedziela, 12 września 2010

A co jeśli?

A co jeśli w wyniku wszystkich planów ratunkowych i antykryzysowych globalna gospodarka pozbędzie się swoich najlepszych finansistów? Paradoksalne? Logiczne!

Pisząc o tym, że trzeba sektor finansowy w czasach kryzysu ratować często powoływano się na interes społeczny a wręcz konieczność historyczną. Pamiętam jak Cezary Michalski przestrzegał, że bez pomocy rządów doczekamy się kryzysu, który powoła do życia ze trzech Hitlerów i dwóch Stalinów. Mówiono też o tym, że katastrofa dotknęła wszystkie instytucje pospołu, trzeba więc ratować cały system globalnych finansów. Opisywano kryzys tak jakby to był huragan lub tsunami, któremu nikt nie zawinił. Czy to znaczy, że nie ma już uczciwych bankierów, które nie udzielają kredytów niewypłacalnym klientom, że brak ekonomistów, którzy nie uprawiają kreatywnej księgowości, że nie uświadczysz inwestorów, którzy nie obracają nieściągalnymi papierami dłużnymi sztucznie podbijając ich cenę?

Cóż może gdzieś jeszcze są tacy ludzie. Będzie ich jednak coraz mniej. W Stanach często mówi się, że jakaś po uszy zadłużona instytucja finansowa jest „za duża żeby upaść”. O inne mało się dba, bo chyba ich interesy nie są dość społeczne. Ci którzy zawiedli dostają pieniądze, ci którzy sobie radzili muszą sobie radzić dalej. Ciekawe co by się stało gdyby tacy uczciwi finansiści zastrajkowali. Ot zwyczajnie zamknęli garnitur w szafie, poszli na ryby i dali sobie spokój. Albo zmienili swoje postępowanie na bardziej nowoczesne. Takie właśnie myśli nasuwają mi się podczas lektury powieści amerykańskiej, libertariańskiej pisarki Ayn Rand. Napisy ponad pół wieku temu „Atlas Shrugged” (pol. tyt. „Atlas Zbuntowany”) opisuje sytuację w której kreatywni, nie korzystający z „pomocy” państwa przedsiębiorcy postanawiają masowo wycofać się z życia społecznego i zostawić świat samemu sobie. Jak sobie ten świat bez nich radzi łatwo się domyślić.

W rzeczywistości takich zaplanowanych strajków białych kołnierzyków nie ma, są jednak samorzutne procesy społeczne, które działają na tej samej zasadzie. W Polsce narzekamy, że brakuje pieniędzy na emerytury, równocześnie składki emerytalne w zasadzie płacą tylko zajmujący się jakąś produktywną pracą mieszkańcy miast. Nic dziwnego, że coraz więcej z nich stwierdza, że to się nie opłaca i jak pewien znany dziennikarz kupują kawałek ziemi by udawać rolników. Podobnie globalni bankierzy, też pewnie stwierdzą teraz, że nie opłaca się być solidnym.

Często też słyszałem w mediach, że obecny kryzys jest produktem chciwości i bezwzględnej filozofii neoliberalnej. Tak, to prawda chęć zysku doprowadza w gospodarce rynkowej do cyklicznych przeciążeń. Jednak ci macherzy, których wychował neoliberalizm już za parę lat mogą się okazać pentakami w porównaniu z pokoleniem finansistów wyrosłych w poczuciu pokryzysowej bezkarności. Na szczęście w USA , pomimo Boshowskiego i Obamowskiego rozpasania, niektórzy dziennikarze i politycy wciąż wieżą w to, że należy za dobre nagradzać a za złe karać. To dlatego Tea Party jako lekarstwa na kryzys upatruje w powrocie do konsekwentnego gospodaczego liberalizmu.

Tymczasem rządy po obu stronach Atlantyku nadal brną w socjalizm. Oczywiście socjalizm ma iść w parze z regulacjami. Tyle, że regulacje nic nie pomogą. Rządy będą postrzegane jak dobra mamusia, która tupie nóżką, ale jak potrzeba zawsze poratuje. To zaś prowadzi do zdziecinnienia gospodarki. Żaden dyrektor wielkiego banku nie jest już ze swoich działań rozliczany tylko przez boga i akcjonariuszy.

Każdy kto czytał Ayn Rand, wie że literacko jej książki nie są najmocniejsze. „Atlas Shrugged” przypomina trochę „Przedwiośnie” Żeromskiego, tyle, że jest rozpisany jest na ponad 1000 stron! W obu przypadkach autor tak bardzo chce nam jasno wyłożyć filozofię swoich bohaterów, że cała reszta ciasta powieściowego staje się zakalcowata. Mimo to od pięćdziesięciu lat opasłe opus magnum pani Rand jest ciągle wśród dwudziestu najlepiej sprzedających się książek anglo-języcznych. Tajemnica...

poniedziałek, 6 września 2010

Szuflada Drobniaków

Poprzedni gospodarz mojego biurka w kanciapce doktorantów zostawił mi w spadku pół szuflady centów. Pewnie nie miał co z nimi zrobić, są teraz warte mniej niż cynk i miedź, z których je zrobiono.

Automaty z napojami i pralki już dawno przestawiono na banknoty lub karty. A ceny w sklepach są znacznie wyższe nawet w porównaniu z 2008 roku i moją  poprzednią wizytą w USA. Ludzie narzekają z kolei, że pensje nie rosną równie szybko, a nowych miejsc pracy jak na lekarstwo. Robert, który na moim osiedlu jest - mówiąc krótko - cieciem skończył studia z zakresu rehabilitacji i znalazł tylko to.  Na samym uniwersytecie również ostre cięcia. Kryzys, pomimo uspokajających komentarzy prasowych, trwa. Tempo wzrostu PKB jest ciągle niższe  od spodziewanego i nie zbliżyło się nawet do poziomu z 2008. Bezrobocie też na razie nie spada, choć  na szczęście nie osiągnęło nigdy hiszpańskiego poziomu.  Cóż nie pierwszy to i nie ostatni taki kryzys w historii USA.  W Europie Niemcy - fabryka starego kontynentu, mają znacznie lepsze dane dotyczące wzrostu PKB. Komentatorzy z The Economista twierdzą, wręcz że USA powinny się od Republiki Federalnej Niemiec uczyć. Ja mimo to, patrząc na polityczną stronę całej sprawy, jestem jakoś spokojniejszy o przyszłość USA niż Europy.

Nie wiem, na ile dobrze i jak długo radzić sobie będą Niemcy, wszystko wskazuje jednak na to, że ich polityczno-ekomiczno otoczka, czyli Unia Europejska, wkrótce się rozpadnie. W Europie kryzys nie doprowadził bowiem do żadnej głębszej refleksji politycznej. Wszystko zostało po staremu. Niemcy wolą się nie mieszać i robić interesy z Rosją. Polska woli się nie wychylać. Południe z Grecją na czele pławi się zaś w nieróbstwie i autodestrukcji. Unia jako całość jest zaś indolentna oraz podzielona jak nigdy. W USA tymczasem już na półmetku miałkiej prezydentury Baracka Obamy czuje się wiatr zmian. Niewykluczone wręcz, że na naszych oczach powstaje tam właśnie nowa partia, a to zjawisko na amerykańskiej scenie politycznej więcej niż rzadkie. Tea Party (nazwa pochodzi od wydarzeń, które miały miejsce  w Bostonie w 1773)  to liberalno-konserwatywny ruch wobec którego  mało kto w Stanach pozostaje obojętny. Herbaciarze  sprzeciwiają się zarówno polityce Busha jak i Obamy, domagają się powrotu do dosłownej interpretacji konstytucji i jej rygorystycznego przestrzegania. Chcą też taniego małego rządu, który nie szkodzi maluczkim i nie pomaga Wall Street.

Obecnie demokraci tracą  w sondażach, a  w szeregach Partii Republikańskiej prawybory wygrywają prawie wyłącznie kandydaci popierani przez ruch herbatkowy. To właśnie ci ludzie już wkrótce stoczą bitwę o Waszyngton. W efekcie neokonserwatywni bushowscy republikanie mogą permanentnie pójść w odstawkę, co sprawi, że Partia Republikańska de facto stanie się Partią  Tea Party. Alternatywą może być też powstanie zupełnie nowego ugrupowania, ale tego skutecznie nie udało się zdziałać od ponad stu pięćdziesięciu lat. Tak czy owak, za Huntingtonem uważam, że  Ameryka zachowuje swoją cywilizacyjną świeżość właśnie dlatego, że co kilkadziesiąt lat jakiś  ruch społeczny powraca w niej do wartości założycielskich. Dowcip może polegać właśnie na tym, że takim ruchem wcale nie musi być kampania Baracka Obamy. Poza tym jakże krzepiące z punktu widzenia USA jest to, że właśnie wtedy, kiedy Grecy wychodzą na ulice, bo chcą mniej pracy oraz większego rządu i socjalu, Amerykanie demonstrują, bo chcą mniejszego rządu, mniej socjalu i więcej pracy.

Co do samego Obamy, to jego wrogowie są bezlitośni, a jego zwolennicy bezsilni. Demokraci mówią o zmarnowanej szansie. Republikanie i co po niektórzy independeci (wyborcy niezależni) o szansie się rodzącej. „Nie mogę się doczekać, kiedy Sarah Pallin (obecnie działaczka Tea Party)  ogłosi swoją kandydaturę. Dzięki niej odzyskałem wiarę w politykę” – mówi wspomniany już „konserwator” Robert naprawiając mi klimatyzator. „No, ma chyba jeszcze trochę czasu, Obamie zostało prawie  2 i pół roku kadencji” - odpowiadam. „ Faktycznie, to dziwne a wydaje mi się rządził już dwie kadencje, tak jestem nim zmęczony” – odpowiada Robert.

niedziela, 29 sierpnia 2010

Aż poleje się ropa

„Cholerny rząd zmusza nas, żeby kupować drogą ropę z Bliskiego Wschodu, zamiast wiercić u nas” – skonstatował mój przyjaciel Walter, mieszkaniec stanu, który, jeśli wierzyć mediom, właśnie w wyniku wierceń został dotknięty największą katastrofą ekologiczną wszechczasów. Co ciekawe Walter nie jest  w swoich sądach odosobniony, TAK NAPRAWDĘ MYŚLI WIĘKSZOŚĆ! Amerykanie nie stali się w wyniku katastrofy  na platformie BP bardziej proekologiczni. Tania ropa to krew USA, kraj nie może bez niej żyć.  

Jeśli mi nie wierzycie, spójrzcie na oficjalne badania - przed katastrofą Deep Water Horizon (paltformy BP) około 67% Amerykanów popierała „off-shore drillings”, czyli wiercenie w poszukiwaniu ropy w Zatoce Meksykańskiej. Poparcie dla tych wierceń spadło po katastrofie do 54%, to jednak nadal ponad połowa społeczeństwa! I to połowa, która ma kolejny powód, by nie lubić Baracka Obamy, zawiesił on bowiem wydawanie pozwoleń na wiercenia na okres nieokreślony.

Dlaczego tak się dzieje? Niełatwo to zrozumieć komuś mieszkającemu w Europie, ani nawet komuś mieszkającemu w Nowym Yorku, który ma dość dobrą sieć komunikacyjną. W dużych miastach na starym kontynencie  wszędzie można dojechać komunikacją miejską, a w małych wszędzie dojść piechotą. Większość obszarów Stanów w porównaniu z Europą ma jednak  o ponad połowę mniejszą gęstość zaludnienia. Poza tym urodzeni indywidualiści nie lubią środków masowego transportu, a skoro ich nie lubią, to często tych środków po prostu nie ma. W efekcie benzyna to pozycja w cotygodniowym budżecie znacznie ważniejsza od samego jedzenia. Bez taniej benzyny w większości południowych i zachodnich stanów dzieci nie pójdą do szkoły, a rodzice nie dotrą do pracy, ani nawet nie zrobią zakupów.  Przeciętna rodzina ma co najmniej dwa samochody i nie są to bynajmniej małolitrażowe pojazdy. Nic dziwnego, skoro używane auto można dostać już za 1000 $ a paliwo jest o ponad połowę tańsze niż w Polsce (litr benzyny kosztuje około 60 groszy!).

Baton Rouge czy Houston to zaś z europejskiego punktu widzenia „miasta” tylko z nazwy; można mieszkać  w geograficznym środku takiej „metropolii” i mieć 10 kilometrów do najbliższego spożywczego.  Podobnie rzecz ma się z komunikacją między większymi ośrodkami. Można co najwyżej jechać Greyhoundem (autokar) albo lecieć paliwożernym Boeingiem. Kolej pasażerska praktycznie już nie istnieje, a wielkie Union Stations (stacje kolejowe) wznoszone w latach 30-tych teraz często służą za hotele, tak jak przypominająca średniowieczne zamczysko Union w Nashville.

Komunikacja miejska oczywiście jest podstawiana w miasteczkach uniwersyteckich na potrzeby co biedniejszych studentów. Przez moje osiedle akademickie co 20 minut przejeżdża autobus. Dokładnego rozkładu na przystanku jednak brak, można natomiast za pomocną GPS i najnowszej generacji komórek zlokalizować aktualne położenie autobusu i obliczyć czas pozostały do przybycia pojazdu.  Przypomina mi to słynny dowcip o tym, jak Amerykanie swego czasu wydali miliony dolarów by skonstruować długopis, który działałby w stanie nieważkości gdy tymczasem rosyjscy astronauci używali ołówków.

Wracając do tematu, Walterowi, powiedziałem, że naturalnie nie da się z dnia na dzień wysłać Amerykanów na ropną odwykówkę. Najlepiej by jednak było gdyby równolegle z poszukiwaniem nowych złóż zmieniać pewne przyzwyczajenia. Ja na przykład na moim rowerku marki „Road Master” do Nowego Orleanu (130 km od Baton Rouge) raczej nie dojadę, ale za to rano, kiedy samochody wykładowców i studentów tkwią w  kilometrowych korkach, na uczelnię docieram znacznie szybciej niż zmotoryzowani koledzy, a nawet szybciej niż bezrozkładowy autobus.

sobota, 28 sierpnia 2010

Tygrys! Tygrys! Tygrys!

Trudno jednym słowem wyjaśnić, czym dla amerykańskich uczelni jest football. Najprościej powiedzieć, że jest to rodzaj religii. Mój znajmy mówi, że jest z nim trochę jak z katolicyzmem w polskich szkołach.

Nie zgadzam się, football w Stanach jest czymś znacznie poważniejszym. W Baton Rouge, gdzie mieści się moja uczelnia - Louisiana State University, losami uniwersyteckiej drużyny żyje nie tylko cały kampus, ale i całe miasto oraz pół stanu. Regionalna telewizja ma specjalny blok programowy poświęcony „LSU Tigers”, czyli „Tygrysom LSU”, zaś oficjalna nazwa skąpiutkiego systemu komunikacji miejskiej w Baton Rouge to „Cats”, czyli „Kociaki”. Fioletowe barwy „Tygrysów” to najczęściej spotykana barwa na wszelkiego typu ubiorach sportowych. Ale to jeszcze nic w porównaniu z samym kampusem – który przypomnijmy jest 30-tysięcznym miastem w mieście. Tutaj, na samej uczelni, wszystko po prostu musi mieć tygrysa w logo i nazwie.


I tak, nie ma legitymacji studenckiej tylko „Tiger Card”, nie ma talonów obiadowych tylko są „Tiger Points” lub względnie „Tiger Cash”. Nie ma też komputerowego sytemu rejestracji, jest za to system „Paws” czyli „Łapy” i na dokładkę „Tiger Trails” czyli wewnętrzna, autobusowa komunikacja kampusowa. Poza tym jest też oczywiście „Tiger Stadium”, „Tiger Plaza”, „Tiger Shop”, „Tiger Lady Shop”, a nawet akademik „Tiger Towers”. Drapieżny kot szczerzy się też ze ścian największej auli i wszelkich możliwych folderów. No i najważniejsze jest też sam tygrys w postaci brązowego pomnika oraz żywej maskotki, czyli Mike'a, bodajże, VI. Młody pokaźnych rozmiarów samiec to urodzona w niewoli mieszanka syberyjsko-bengalska, wygląda więc okazale jak sybirak i zarazem dzielnie znosił tutejszy subtropikalny klimat. Mieszka sobie ten stwór kilkadziesiąt metrów od stadionu na rozległym wybiegu ufundowanym przez sympatyków drużyny. Ma tam przeszklony basen, grotę, wodospadzik i dużo naturalnej roślinności. Mecze i gwar tygrysom najwyraźniej aż tak bardzo nie przeszkadzają, czterech poprzedników Mike'a VI osiągnęło bowiem we względnym zdrowiu wiek ponad dwukrotnie przekraczający normalną długość życia tygrysa.

Kiedy pierwszy raz wybierałem się do Mike's, powiedziałem znajomej, że moją filigranową kotkę Tusię zostawiłem w Warszawie, a ponieważ w Stanach wszystko jest większe, toteż jako student LSU i kotka mam teraz większego. Ludzie z wydziału weterynarii twierdzą, że w sumie Mike VI powinien wkrótce przekroczyć pół tony, to grubo ponad sto takich Tuś. Podobno jego widok działa pobudzająco na członków drużyny footballowej, którzy przed każdym treningiem muszą przebiegać koło wybiegu. Mike ma też za zadanie odstraszać rywali, tradycja nakazuje bowiem, żeby przed meczem na stadionie LSU specjalnie przygotowaną klatkę z tygrysem postawić przy wejściu do szatni przeciwnej drużyny.


Taaak, fooball na uniwersytetach w USA jest wielki i dochodowy. Nawet zawodnicy są wielcy, ich ochraniacze jak zbroje greckich hoplitów i rzymskich setników mają nie tylko chronić, ale i wyolbrzymiać kształty muskułów. Ogólnie w footballu jest coś klasycystycznego, by nie powiedzieć imperialnego. Jest to brutalny i w gruncie rzeczy paramilitarny sport, w którym nie ma miejsca na sterylną zręczność bez brudzenia sobie rąk. Soccer, czyli nasza piłka nożna, to na tym tle z jednej strony rozrywka liberalnych elit, które nie chcą już walczyć, z drugiej sport biedaków, których nie stać na zbroje (patrz: ochraniacze). W Stanach football nie bez przyczyny uważa się za sport ludowy i łatwy sposób na awans społeczny dla niedouczonych, ale zdeterminowanych prowincjuszy, którzy normalnie nie mogliby sobie pozwolić na czesne uniwersyteckie. Europejski soccer to zaś w Luizjanie coś w rodzaju tenisa, gra dla już urządzonej wyższej klasy średniej, która nie chce by jej dzieci się brudziły i nabijały sobie guzy. To stąd wzięło się pół pogardliwe określenie niepracujących, ale wykształconych kobiet, które odwożą swoich synków na treningi - soccer moms. Chłopcy grający w football przecież na trening przyjeżdżają sami, ewentualnie, co młodszych odwożą ojcowie lub starsi bracia, to w końcu męska sprawa. Football jest naładowany testosteronem, to uosobienie american dream, awansu po stoczeniu morderczej walki z wrogiem.