niedziela, 28 listopada 2010

Churche pieczone!

Życie w tak zwanym Pasie Biblijnym ma swoje uroki. Wyobraźcie sobie tylko: siedzę na korytarzu, obok siada nieco młodsza dziewczyna. Zagaduje naturalnie i swobodnie, tak jak mają to zwykle w zwyczaju Anglosasi. Potem następuje chwila milczenia. A potem pytanie: „So tell me. Are you saved, Mr Michael?”

Czyli: czy jest Pan zbawiony? Bezcenne, ale wcale nie nietypowe dla Luizjany! „Jak myślę o Bogu to wiem, że jestem. Jak patrzę na siebie, to wiem, że nie ma szans.” - odpowiedziałem cytatem z mojego przyjaciela z warszawskiego zboru Kościoła Ewangelicko-Reformowanego (pozdrawiam Piotra T.). Dziewczyna przyjęła to ze spokojem i jakoś mnie tam pewnie w myślach zaklasyfikowała. Na południu panuje zasada: powiedz mi do jakiego kościoła chodzisz, a powiem Ci kim jesteś. Kolega z Brazylii kilka razy zaciągnął mnie na przykład do najprawdziwszego megachurcha. Hala wielkości małego stadionu, zespół rockowy, gra świateł, około półtora tysiąca ludzi tańczących bez przerwy i....nawet Pismo Święte też czasami czytali. Byli zresztą w jego odczytaniu dość konserwatywni, purytańscy wręcz, co mi nawet odpowiadało. Przestałem tam jednak bywać, kiedy pewnego dnia zjawiliśmy się w kościele wcześniej i zobaczyłem jak podczas spotkania modlitewnego nastolatki wymachiwały rękoma i wypowiadały przypadkowe sylaby, które podobno miały być językiem aramejskim. Usłyszałem też jak starszy pastor tegoż kościoła zaczął zachwalać dokonania niejakiego Reinharda Bonnkego. Przypomnę tu, że działający głównie w Afryce Bonnke przez większość mediów i kościołów jest uznawany za niebezpiecznego szarlatana, od jakiegoś czasu twierdzi na przykład, że umie wskrzeszać ludzi.

Mnie to przeszkadzało, nie będę ukrywał. Megachurch Bethany nie jest jednak bynajmniej jakąś mroczną sektą. Trafia tam głównie nowa, świeżo upieczona klasa średnia o dość konserwatywnych poglądach. Wierni są też bardzo zróżnicowani rasowo, co się chwali zwłaszcza na południu, gdzie większość kościołów dzieli się jednak dość wyraźnie na białe i czarne. Dom modlitwy jest obszerny, wygodny, zadbany i ogólnie przypomina sprawnie prowadzony dom handlowy. W USA powszechne jest zresztą zjawisko „church-shoppingu” czyli dobierania sobie kościoła wedle uznania. Przynajmniej w przypadku większości denominacji protestanckich nikt specjalnie nie ogląda się na to, gdzie kto został ochrzczony i gdzie mieszka, ważne żeby ochrzczony był i mógł przyjechać. Idąc jednak po linii moich warszawskich afiliacji (niedoinformowanym przypomina, że jestem kalwinen czyli dokładniej ewangelikiem reformowanym) udałem się do znajdującego się na kampusie Kościoła prezbiteriańskiego (kalwiniści amerykańscy).

Ostatecznie jednak i tam nie zagrzałem miejsca. Był to Kościół przede wszystkim lewicowej profesury, która często pamięta jeszcze czasy pierwszego Woodstock. Kiedy więc od pastora usłyszałem, że „głos klasy robotniczej musi być usłyszany na Wall Street” trochę zwątpiłem. W końcu poradziwszy się zaufanego wykładowcy, trafiłem do kościoła baptystycznego, który specjalizuje się w duszpasterstwie akademickim i prowadzi nabożeństwa otwarte dla wszystkich protestantów. Pastorowie są tam bardzo swojej pracy oddani i w każdym calu profesjonalni. Kazania nie trącą tanim politykierstwem, nie są też ani spłycone ani przeintelktualizowane.

Co niedziela odbywa się kilka nabożeństw, w tym jedno dla studentów zagranicznych. Zaprzyjaźniłem się z pastorem Rickiem, który właśnie w duszpasterstwie obcokrajowców się specjalizuje. Staram się mu pomagać jak mogę w szkółce niedzielnej czy redagowaniu świątecznego modlitewnika, ale sam też ze znajomości korzystam. Ostatnio wraz z dwoma kolegami z Kościoła miałem na przykład przyjemność zjeść dziękczynny obiad z rodzinką pastora. Napiliśmy się też herbaty kwiatowej, którą Rick przywiózł z misji w China i rozmawialiśmy o amerykańskich kreskówkach, ogrodzie, szkole, Kaliwnie oraz lingwistycznej interpretacji Starego Testamentu.

Najbardziej Rickowi zazdroszczę chyba właśnie tego, ze jest niezrównanym poliglotą. Czyta w kilkunastu językach, a biegle włada dziesięcioma. Choć nie jest Azjatą, podczas kazań ze względu na liczne grono studentów z Dalekiego Wschodu często, gęsto używa mandaryńskiego, koreańskiego i japońskiego. Nie jest mu też obcy francuski, co przydaje się z kolei w kontaktach z niektórymi Afrykańczyki. No i oczywiście Rick zna hebrajski oraz aramejski, bo o tych językach pisał w dużym stopniu doktorat – nie musi więc zamykać oczy i machać rękami, żeby zacząć mówić „językami”. Zupełnie zaś mnie rozbroił, kiedy w cotygodniowym drukowanym na biurowej drukarce modlitewniczku znalazłem linijkę przełożoną również na polski. Choć Rick przyznał się, że akurat tym językiem nie włada i wkleił modlitwę z internetu to gest był jednak ujmujący zważywszy, że jestem przecież jedynym w Kościele Polakiem. Najdziwniejsze jest zaś to, że ten Kościół jest właśnie najbliższym mojego miejsca zamieszkania. Spacerek trwa z 10 minut. Mogłem tak od razu....

Reklama dźwignią Kościoła