czwartek, 30 grudnia 2010

Guns Without Roses

Przed świętami wybrałem się ze swoim kolegą ze studiów - Benem kupić choinkę. Potem zatrzymaliśmy przed jeszcze jednym sklepem. Wtedy Ben pewnym ruchem sięgnął do schowka i wyciągnął z niego niewielki rewolwer.

Lekko pobladłem, natychmiast zacząłem się zastawiać, czy kiedy odwiedzałem ostatnio dom Bena, jego małżonka nie uśmiechnęła się do mnie o jeden raz za dużo? Ben tymczasem sprawnie otworzył magazynek i opróżnił wszystkie sześć komór. Wtedy zdałem sobie sprawę, że stoimy przed sklepem z bronią i akcesoriami myśliwskimi. Ben chciał sobie po prostu kupić nową kaburę. Gdy go zapytałem, dlaczego broń jest cały czas naładowana, odparł, że jeśli ktoś wybije mu szybę na światłach, to lepiej żeby pistolet był gotów do strzału.

Broń na południu to po prostu sprzęt gospodarstwa domowego. Jest jak pies, każdy jakąś ma lub miał. Na obiedzie w domu znanego profesora jego synowie dyskutują o sprzedaży zabytkowego Winchestera za, bagatela, 20 000 dolarów. Kolega narzeka, że z bronią nie można wchodzić na kampus, bo na parkingach zdarzają się napady. Natomiast kilka miesięcy temu w Baton Rouge odbyła się akcja zbierania broni w zamian za kupony na benzynę. Ludzie podchodzili do wielkiej tekturowej paki i wrzucali tam swoje pistolety, shot-guny oraz karabiny (broni typowo myśliwskiej nie przyjmowano) zaś policjant siedzący koło tej paki wręczał im kupony na zakupy na stacji benzynowej. Nadal nie wiem, czy chodziło bardziej o promocję stacji, czy o zwiększenie bezpieczeństwa na ulicach.

Ben narzeka z kolei na naboje, których używa na strzelnicy. Te tanie serbskie mu nie pasują, a oryginalne są strasznie drogie. Powiedział mi, że po broń musiał sięgnąć tylko dwa razy w życiu, w obu przypadkach w Nowym Orleanie. Miasto to od czasów Katriny poza turystycznym centrum jest miejscem prawdziwie zakazanym. Jeszcze niedawno Ben pracował tam dla lokalnego kościoła episkopalnego. Miał sprawdzać, czy osoby otrzymujące zapomogę od tej szacownej instytucji nie oszukują i nie są notowanymi przestępcami lub narkomanami. Pewnego razu mało przyjemna parka na mocnym haju zwinęła sekretarce torebkę i dopiero kiedy Ben włożył znacząco rękę do kieszeni postanowiła ją oddać. Innym razem pewna kobieta weszła do biura parafialnego i ogłosiła pracującym tam ludziom, że jeśli nie dadzą jej wszystkiego co mają, to ona porąbie ich siekierą na kawałki. W odpowiedzi Benjamin otworzył szufladę wyjął broń i położył ją na blacie biurka, kobieta wtedy wyszła i więcej się w kościele nie pokazała.

Włamywacze także nie przebierają w środkach. W 2007 podczas okresu świątecznego dwóch osobników włamało się do mieszkania w jednym z domków akademickich myśląc, że o tej porze roku nikogo tam nie ma. W środku byli jednak dwaj studenci z Indii, którzy na święta nie wyjechali i zostali w związku z tym na miejscu zastrzeleni. Mówi się, że gdyby w rękach prywatnych osób było mniej broni, rzadziej dochodziłoby do takich wypadków. Jak jednak wiadomo posiadanie broni w USA jest prawem konstytucyjnym. Zresztą nawet gdyby nie było, nie sposób już chyba zmienić nastawienia Amerykanów, którzy po prostu "tak mają".
Sam mieszkam w domku podobnym do tego, w którym zginęli Hindusi. Pewne poczucie bezpieczeństwa daje mi jednak to, że moim zaufanym sąsiadem jest Mike - elektryk i zapalony myśliwy. On także nie wyjechał nigdzie na święta. Wiem też, że w domu ma co najmniej dwie sztuki broni, nie licząc sztucera, i gdyby na osiedlu działo się coś niepokojącego, to można na niego liczyć.