niedziela, 17 października 2010

American dream

Lewicowi publicyści wylali już może atramentu pisząc o tym, że amerykański sen to prawicowy mit i ogólnie bogatsi są w USA coraz bardziej bogaci, a biedni coraz biedniejsi. Cóż, mnie ta amerykańska niesprawiedliwość wydaje mi się mimo wszystko sympatyczniejsza niż europejska kastowość.

Niechęć do American Dream wynika bowiem z uproszczonego spojrzenia na przepaść finansową jaka dzieli najlepiej zarabiających od reszty. Nie zauważa się jednak jak często całkiem zamożni ludzie tracą niemal wszystko, a jak wiele osób znikąd, często emigrantów w pierwszym pokoleniu potrafi, ot tak, dojść do znaczących pozycji. Niemiecki badacz Olaf Gersemann w swoje książce „Cowboy Capitalism” zauważył jeszcze jedną interesującą prawidłowość. Otóż, w jakże bezlitosnym amerykańskim systemie odpłatnych studiów znacznie większy niż w Niemczech odsetek absolwentów to pierwsze pokolenie, które w danej rodzinie zdobywa wyższe wykształcenie. Często potrzebne są stypendia i pożyczki, często dzieje się to dzięki zbiorowym wysiłkom całej familii, ale jakoś się dzieje i na tym polega merytokracja.

Rodzice obecnego gubernatora Luizjany wprawdzie zdobyli dyplomy, ale zrobili to w Indiach. Ich syn – Boby Jindal poszedł dalej licencjat uzyskał na prestiżowym Brown University, a pracę magisterską obronił w Oxfordzie, dzięki tak zwanemu Rhodes Scholarship. Jindal – republikanin był nawet rozważany jako kandydat na wiceprezydenta w 2008. Wyobraźmy sobie teraz, że w Polsce Hindus zostaje, powiedzmy, prezydentem Poznania, a potem mówi się o nim jako o jedynce PO w Warszawie.

Na zaistnienie na lewej stronie sceny politycznej miałby jeszcze mniejsze szanse. Nie ma chyba bardziej skostniałego politycznego tworu niż europejska „nowa” lewica, a jej polska odpowiedniczka szybko do tych standardów doszlusowała. W Warszawie w pewnej kawiarni przy Nowym Świecie można spotkać osoby, których przodkowie już od lat czterdziestych na przemian utrwalają i kontestują. Wśród nazwisk wybitnych profesorów zapraszanych na wykłady przez Krytykę Polityczną trafia się jako prelegent młodziutki student, który przypadkiem nazywa się tak jak były naczelny pewnej poczytnej gazety. Można też porozmawiać z kawiorowymi buntownikami o nowych książkach – sekretarzem nagrody Nikke w końcu jest młody, zdolny, też dwudziestoparolatek, który tylko przypadkiem nosi to samo nazwisko co pewien znany lewicujący recenzent.

W Paryżu, Berlinie czy Rzymie są zaś całe setki takich kawiarni. My w Europie ogólnie nie niwelujemy żadnych różnic społecznych, tylko nieudolnie maskujemy je socjalem. Hydraulik we Francji może żyć jak król, ale chłopiec z wyraźnym bretońskim akcentem i tak się nie dostanie na Sorbonę. Podobnie nikt na zachodzie Europy nie ma pomysłu co robić z imigrantami. Płacimy im przecież żeby był spokój, więc czemu się buntują? – pytają wyborcy. A ja pytam jak to jest, że Europa, która starzeje się tak szybko i ma tyle socjalnych udogodnień, przyciąga dwa razy mniej imigrantów niż pogrążone w kryzysie Stany, które podobno przybyszy bezlitośnie wykorzystują? I dlaczego nawet ta mniej liczna grupa, która do UE przyjeżdża, przez lata zupełnie się nie asymiluje?

niedziela, 3 października 2010

Masoneria

„Co myślisz o masonach?”  zapytał mnie bez słowa ostrzeżenia mój senegalski roommate – Moussa. Lekko zesztywniałem, biedak pewnie ściągnął mi z biurka któryś z tomów „Order and history” Ericha Voegelina i teraz mu głupoty mu chodzą po głowie – pomyślałem. Zresztą nadal nie wiem skąd mu się pytanie wzięło, ale rozmowa i tak była ciekawa.

Zanim jednak o masonach, dwa słowa o Moussie. Otóż Louisiana State University ma jeden z najlepszych na świecie wydziałów inżynierii ropy naftowej, na który zjeżdżają się studenci z całego świata, w tym wielu Afrykanów i Arabów (również Saudowie). Moussa zaś studiuje, żeby zostać właśnie jednym z takich ropnych inżynierów. Jest wysoki, wesoły i ma szalone powodzenie u kobiet. „Nie, nie mam dużo dziewczyn, nie więcej niż cztery na raz” – uśmiecha się, gdy go o to zapytać. Jest też świetnym matematykiem. Widziałem jego zeszyty z senegalskiego liceum wypełnione równiutko zapisanymi obliczeniami w których całki wiły się jak węże. Amerykanów, którzy z rachunkiem różniczkowym zapoznają się dopiero w college'u, Moussa w każdym razie rozkłada na łopatki. Jeśli jednak chodzi o historię, politykę czy też ogólnie nauki humanistycznie, to można go śmiało nazwać antytalentem.

No, ale z powrotem do masonów. Starałem się odpowiedzieć neutralnie.
„No więc jest to takie tajne oświeceniowe stowarzyszenie, którego członkowie podobno wierzą w racjonalizm, ale równocześnie twierdzą, że można człowieka udoskonalić przy użyciu zawiązywanych z tyłu fartuszków, inscenizacji pogrzebów, zabaw ostrymi przedmiotami i tym podobnych...” – zaimprowizowałem definicję.
„A dlaczego pytasz?” – dodałem po chwili.
„Tak, chciałem pogadać. Pewnie w Europie masoni nie są tacy straszni, ale w Afryce z nimi dzieje się coś złego.” – odpowiedział Moussa marszcząc się.
„Tak a o co chodzi” – nie odpuszczałem.
„Bo widzisz, oni się u nas zajmują magią. Szefem loży jest zwykle szef kraju. A inni płacą mu krwią”– zaczął tłumaczyć.
„Wiesz myślę, że w Afryce szefowie kraju zwykle pozyskują krew przy pomocy kałasznikowów, a nie magii.”
„Tak, ale widzisz, to działa inaczej. Jak chcesz awansować, dostać lepszą pracę i więcej pieniędzy, to mówią ci , ale musisz dać im krew, brata, siostry, matki, kuzyna. Potem budzisz się następnego dnia i ta osoba nie żyje.”
„Ale w jaki sposób ludzie technicznie dają masonom krew ” – nawet nie zmrużyłem oka. Zawsze przyjmuję zasadę, że próbuję do czegoś przekonać tylko ludzi z którymi się „trochę” się nie zgadzam; tych, których wizja świata zasadniczo odbiega od mojej, po prostu badam.
„Nikt Ci tego nie powie ot tak. Ale podobno musisz przynieść im, na przykład, włos albo bieliznę tej osoby, albo kroplę krwi. A potem ona zasypia i się nie budzi, albo czasami ginie w wypadku.”

Wtedy mniej więcej zacząłem się domyślać z czym mam do czynienia. Był to mianowicie potężny mit, który za pewne miał jakaś konkretną funkcję. Rozmawiałem jeszcze przez chwilę z Moussą starając się wybadać, czy mnie nie wkręca dla żartu? Jednak kiedy żartuje zwykle po pewnym czasie przestaje panować nad swoją mimiką. Tym razem mówił serio, albo półserio. W końcu zacząłem go pomału, po sokratejsku łapać w pułapkę moich politycznych podejrzeń.

„Powiedz mi wielu ludzi tak awansuje, po tym jak wyda kogoś z rodziny?”
„Bardzo wielu, dyrektorzy fabryk, politycy....”
„Ale niektórzy awansują uczciwie?”
„Bardzo trudno dostać naprawdę ważne stanowisko bez pomocy masonerii, bardzo niewielu się udaje.”
„A co się dzieje jak ktoś awansuje, a potem ktoś inny z jego rodziny umiera. Jak go traktuje reszta rodziny i znajomi?”
„Nie chcą w ogóle z nim rozmawiać. Nikt się nawet do niego nie zbliża.”
„A przecież w Afryce macie liczne rodziny, kuzyn od strony matki (użyłem celowo przykładu Kapuścińskiego) jest dla ciebie jak....”
„....o jak brat, muszę się nim opiekować....” – odpowiedział jakby czytał na głos z ”Hebanu”!
„Widzisz ja też mam kuzyna, lubię go, ale nie mam obowiązku opiekować się nim cały czas, płacić jego długów, czy coś takiego.”
„Rozumiem.”
„A powiedz mi, jak ktoś awansuje wysoko, nawet jeśli zrobi to uczciwie, to pewnie źle to wygląda.”
„No...trochę....”
„A w licznych rodzinach zawsze pewnie zdarzy się, że ktoś, jakaś ciocia dajmy na to, nagle umrze. Może wtedy taka rodzina przychodzi do swojego 'ważnego' człowieka i mówi, albo będziesz nam wszystkim pomagał, albo rozpowiemy, że jesteś masonem” - uderzyłem celnie. Moussa roześmiał się błyskając śnieżnobiałymi zębami i w końcu się trochę bardziej otworzył.
„Wiem, co masz na myśli. Nie wierzysz mi. Ja sam nie wiem, czy w to wszystko wierzę. Słyszałem różne rzeczy. Minister zostawał przewodniczącym izby zaraz po tym, jak jego syn zginął w wypadku samochodowym. Sam nie wiem. Ale w Afryce nie możesz się wyłamać. Wierzysz w to, w co wierzą ludzie i tyle. Dlatego chcę nie tylko studiować ale i pracować tutaj, w USA....Zamyślił się a potem dokonał analizy polityki na czarnym lądzie godnej rasowego politologa: „Widzisz, ty stoisz na nogach a ruszasz głową, w Afryce ludzie stoją na głowach i przebierają nogami w powietrzu. Tam wszystko jest inaczej i nawet Chińczycy (temat naszej poprzedniej rozmowy) tego nie zmienią, przyjdą i pójdą jak Francuzi.”

  Dlaczego przytaczam całą tę rozmowę? Wcale nie po to by ośmieszyć moje kumpla (imię zmieniłem na inne popularne w jego kraju). Jak mu potem wyjaśniłem, sam pochodzę z kraju, w którym wielu ludzi myśli dość podobnie o masonach ich związkach z polityką. Rozmowa z Moussą była dla mnie po prostu empirycznym dowodem częściowej przynajmniej słuszności tezy o postkolonialności polskiego społeczeństwa. Społeczeństwa, którego pokaźna część podobnie jak liczni Senegalczycy uważa, że każdy, kto coś osiągnął, bez mała zaprzedał swoją duszę diabłu. A masoni jak każde niejawne stowarzyszenie to wygodna pożywka dla teorii spiskowych i w Polsce, i w Senegalu.

Ludzie sukcesu są nielubiani w postkolonialnych krajach dlatego, że sukcesy elit są tam wciąż kojarzone z kolaboracją z kolonizatorem, mit daje zaś wyraz niechęci społecznej, jaką budzi taka postawa. Dodatkowo w Senegalu mówi się też o sprzedawaniu „krwi” bliskich – myślę, że jest to mechanizm obronny tradycyjnej afrykańskiej rozbudowanej rodziny przed etyką korporacyjną i bardziej zachodnim modelem nuklearnym. To co jeszcze niedawno było świętym obowiązkiem, teraz nagle ma zostać zakazane, no a przecież nie załatwić kuzynowi pracy gdy jest się dyrektorem fabryki, to tak jakby pobić matkę. Taki człowiek musi być wyklęty.

Niestety, a propos nadziei jaką mój kolega pokłada w USA, to po prostu nie miałem mu serca powiedzieć, że ten kraj wybił się na niepodległość za sprawą paru masonów właśnie.