środa, 9 lutego 2011

De Le Gras en Amérique

Kochani, naszedł już czas, by rozważyć na łamach mojego bloga jedną z wielkich tajemnic wszechświata, chwycić prawdziwego byka istnienia za rogi - podejmę temat tuszy Amerykanów.


Dlaczego Amerykanie są tłuści? Dlaczego bielizna teoretycznie w moim rozmiarze po rozpakowaniu okazała się być kawałkiem płótna żaglowego gotowym do zamontowania na średniej wielkości łódce? Świat nauki zna wiele teorii. Mówi się więc o zdradliwym syropie kukurydzianym dodawanym zamiast cukru do rozmaitych produktów, o zamiłowaniu do fast-foodów, o naszpikowanym antybiotykami mięsie, o drogich warzywach oraz o zbyt dużych porcjach w restauracjach.

Nie jestem ekspertem, jeśli chodzi o technologię żywienia, trudno mi więc jednoznacznie ustosunkować się do tych wszystkich teorii. Jednak poza brakiem wypiekanego tradycyjnie chleba i niektórych typowo polskich produktów nie zauważyłem, żeby żywność była jakoś dramatycznie odmienna od tego, co mogłem kupić w kraju. Co więcej, producenci lojalnie informują ile procent dobowego zapotrzebowaniu tłuszczu, cukru i białka dany produkt posiada. To samo czynią restauratorzy. Poza typowymi fast-foodami jak grzyby po deszczy rosną też bary sałatkowe i rozmaite mutacje Subwaya. Co do mitu wielkich porcji - to jest on spowodowany tym, że turyści zwykle proszą o specjalność zakładu, restaurator zaś stara się, żeby było to danie tyleż kosztowne, co sycące. Przy minimalnej choćby znajomości angielszczyzny w menu można jednak znaleźć również mniej okazałe potrawy.

Dlaczegóż więc Amerykanie są tłuści? Moja teoria jest prosta - jest to spowodowane ich specyficznym stosunkiem do wysiłku fizycznego, w którym objawia się rodzaj ukrytej, kompulsywnej arystokratyczności tego społeczeństwa. Być może biorąc sobie do serca zarzuty Marksa pod adresem kapitalistycznej gospodarki, Amerykanie postawili sobie bowiem za punkt honoru stworzenie społeczeństwa, w którym nikt nie będzie musiał podejmować zbytniego wysiłku fizycznego i gdzieś w latach 50-siątych dopięli swego. Równocześnie pojawiła się oczywiście moda na sport. Sport ów stał się jednak szybko czymś rytualnym i dość drogim. Dla Amerykanina uprawianie sportu to bowiem coś do, czego potrzeba specjalnych butów, karnetu, stroju, sprzętu, terenu, domku letniskowego, basenu, wózka, motorówki, helikoptera i wodotrysku. Jak się to wszystko kupi, to jest się sportsmenem. A jak po obiedzie chce się wyjść na spacer, to jest się niebezpiecznym zboczeńcem i zostanie się natychmiast pod tym zarzutem zatrzymanym przez policję (przekonałem się na własnej skórze).

Nie mieści się Amerykanom w głowie, że machanie kijem golfowym przez całą niedzielę nie spali tylu kalorii, ile przejażdżka rowerem do pracy w dzień powszedni czy wchodzenie piechotą na pierwsze piętro. Amerykanie jako prawdziwi indywidualiści nie lubią też się dzielić i nie znoszą uprawiać sportu, kiedy mogą to robić za darmo - bo jaką wartość ma rzecz darmowa. Podam przykład - studenci i pracownicy LSU mogą o każdej porze dnia bez dodatkowych opłat skorzystać z basenu uniwersyteckiego. Ktoś mógłby pomyśleć, że skoro uczy się tu w sumie 25, a pracuje 5 tys. osób, to w przerwie lunchowej basen pęka w szwach. Nic podobnego, z siedmiu olimpijskich torów korzystam często tylko ja i ze dwóch staruszków, którym pewnie jeszcze w wojsku sierżant nakładł do głowy, że jak nie będą się ruszać, to szybko zgniją. Po wyjściu z basenu widzę za to kolejkę ustawiającą się do najpopularniejszego na kampusie baru kanapkowego - ogonek skręca aż na drugą stronę ulicy.